środa, 1 października 2014

Teide nie odpuściłam

Wstałam grzecznie 7 rano, szybko zjadłam śniadanie i wyruszyłam pod wulkan, żeby zdążyć przed wściekłymi tłumami turystów. Udało się, ńie musiałam się zabijać o miejsce parkingowe, ani stać godzinę w kolejce po bilety, o 10.30 już wjechałam kolejką na gore. Żeby wejść na sam szczyt, trzeba mieć specjalne pozwolenie, aplikuje się przez internet, ilość miejsc limitowana. Jak załatwiałam to, to na cały tydzień jak tu jestem bylo tylko jedno dostępne, na 1 października, godzina 15-17 (bo one nie dość że na dzień, to jeszcze na godzinę). Poszłam va bank, bo nie miałam zamiaru tam kwitnąć do 15, stwierdziłam ze jakoś wyżebram, żeby mnie wcżesniej wpuścili. I wpuścili:) ale skubańce sprawdzały wszystko, czy numerek permitu nie podrobiony, czy dane z paszportu się zgadzają, itd.
A potem do pokonania było "tylko" koło kilometra trasy w górę, chyba  najdłuższy kilometr w moim życiu. Nie mogłam uwierzyć, ale naprawdę na tych wysokościach zaczyna brakować tlenu! Normalnie oddechu złapać nie mogłam, nogi ciężkie jak z ołowiu, na szczęście jakiś Austriak podzielił się dobra radą, że trzeba zapomnieć o ambicjach, należy po prostu baaaaaardzo wolno stawiać drobne kroczki i nie pozwolić żeby tętno za bardzo w gore skakało. Wolno do celu:) zadziałało, a ja Bogu dziękowałam, ze to tylko niecały km w górę, i nieustająco się dziwię co aśki i elki na te wysokości pcha...

Widoki - niezapomniane.... Żadne zdjęcia tego nie są w stanie oddać. Czujesz się jak na dachu świata, ponad chmurami, bosko. Po drodze zaczęło mi coś śmierdzieć, jak czasem kanalizacja daje, myślę sobie kurna chata, szambo na tej wysokości, niemożliwe.... A to nie szambo, to siarka :) bo z tej góreczki unoszą się opary siarki, normalnie z takich małych dziurek sączy się para jak z gotującego się czajnika, i daje smrodem siarki :)

No nic, wyszłam, zeszłam ,przeżyłam, zrobiłam jeszcze dwa kilometry trasą od stacji kolejki do punktu widokowego na Pico Viejo. A co się tam naoglądałam.... Na gorze jest naprawdę zimno, 10 stopni ( na dole 27), wiatr z prędkością 40 km/h, no trzeba się ubrać, żeby nie zmarznąć. A tam panie w klapkach, cienkich sweterkach, szortach,etc. Normalnie Giewont w sierpniu mi się przypomniał:) 
Ale większość turystów jednak zdyscyplinowana, goreteksy, termoaktivy, aż do przesady niektórzy, jakby na montewerest szli :)
Fajnie było, bardzo fajnie.
O 15 wróciłam do hotelu i oddałam się wreszcie niczym nie zmąconemu wakacjowaniu, czyli siedziałam nad basenem, czytałam, pływałam, smażyłam się w słońcu, i było mi bosko.
Samochodzik niestety oddany już, jutro ostatni dzień, nad basenem już tylko i jakiś spacer po okolicy i o 19 wyjazd na lotnisko, po wakacjach...