Wstałam grzecznie 7 rano, szybko zjadłam
śniadanie i wyruszyłam pod wulkan, żeby zdążyć przed wściekłymi tłumami
turystów. Udało się, ńie musiałam się zabijać o miejsce parkingowe, ani
stać godzinę w kolejce po bilety, o 10.30 już wjechałam kolejką na gore.
Żeby wejść na sam szczyt, trzeba mieć specjalne pozwolenie, aplikuje
się przez internet, ilość miejsc limitowana. Jak załatwiałam to, to na
cały tydzień jak tu jestem bylo tylko jedno dostępne, na 1 października,
godzina 15-17 (bo one nie dość że na dzień, to jeszcze na godzinę).
Poszłam va bank, bo nie miałam zamiaru tam kwitnąć do 15, stwierdziłam
ze jakoś wyżebram, żeby mnie wcżesniej wpuścili. I wpuścili:) ale
skubańce sprawdzały wszystko, czy numerek permitu nie podrobiony, czy
dane z paszportu się zgadzają, itd.
A potem do pokonania było "tylko" koło kilometra trasy w górę, chyba
najdłuższy kilometr w moim życiu. Nie mogłam uwierzyć, ale naprawdę na
tych wysokościach zaczyna brakować tlenu! Normalnie oddechu złapać nie
mogłam, nogi ciężkie jak z ołowiu, na szczęście jakiś Austriak podzielił
się dobra radą, że trzeba zapomnieć o ambicjach, należy po prostu
baaaaaardzo wolno stawiać drobne kroczki i nie pozwolić żeby tętno za
bardzo w gore skakało. Wolno do celu:) zadziałało, a ja Bogu
dziękowałam, ze to tylko niecały km w górę, i nieustająco się dziwię co
aśki i elki na te wysokości pcha...
Widoki - niezapomniane.... Żadne zdjęcia tego nie są w stanie oddać. Czujesz się jak na dachu świata, ponad chmurami, bosko. Po drodze zaczęło mi coś śmierdzieć, jak czasem kanalizacja daje, myślę sobie kurna chata, szambo na tej wysokości, niemożliwe.... A to nie szambo, to siarka :) bo z tej góreczki unoszą się opary siarki, normalnie z takich małych dziurek sączy się para jak z gotującego się czajnika, i daje smrodem siarki :)
No nic, wyszłam, zeszłam ,przeżyłam, zrobiłam jeszcze dwa kilometry trasą od stacji kolejki do punktu widokowego na Pico Viejo. A co się tam naoglądałam.... Na gorze jest naprawdę zimno, 10 stopni ( na dole 27), wiatr z prędkością 40 km/h, no trzeba się ubrać, żeby nie zmarznąć. A tam panie w klapkach, cienkich sweterkach, szortach,etc. Normalnie Giewont w sierpniu mi się przypomniał:)
Ale większość turystów jednak zdyscyplinowana, goreteksy, termoaktivy, aż do przesady niektórzy, jakby na montewerest szli :)
Fajnie było, bardzo fajnie.
O
15 wróciłam do hotelu i oddałam się wreszcie niczym nie zmąconemu
wakacjowaniu, czyli siedziałam nad basenem, czytałam, pływałam, smażyłam
się w słońcu, i było mi bosko.
Samochodzik niestety oddany
już, jutro ostatni dzień, nad basenem już tylko i jakiś spacer po
okolicy i o 19 wyjazd na lotnisko, po wakacjach...